Kilkanaście miesięcy temu, gdy siedziałam zamknięta w najwyższej komnacie w najwyższej wieży i karmiłam, przewijałam oraz poznawałam mojego noworodka, zainteresowałam się starym kinem. Tak poznałam „Rebekę”, „Szaradę”, „Gildę”, „Niagarę”, „Błękitną dalię”, „Arszenik i stare koronki”, „Dwoje na drodze”, „Nagle zeszłego lata”, „Garsonierę”, „Kto się boi Virginii Woolf” i wiele innych. Kluczem wyboru filmów była początkowo Audrey Hepburn, potem Marilyn Monroe, wreszcie Lauren Bacall i Elizabeth Taylor.
Stare filmy nie straciły wcale na atrakcyjności, a aktorki tamtych czasów stanowią do dziś wzór do naśladowania. Kobiety nie kopiują już co prawda ich uczesania czy strojów, ale ich gracja, dystyngowanie czy seksapil są wciąż niedoścignione.
Zdecydowanie wolę Bacall czy Taylor niż Monroe. Kobiecość rozchichotana i dziecinna, a przy tym wyzywająca jest nie w moim stylu. Wolę kobiecość w wersji silnej, ale nie pozbawionej cech swojej płci. Dla mnie jest hipnotyzująca.
Niedawno przeczytałam o oburzeniu, jakie wywołała instrukcja rozpowszechniona w jakiejś firmie prawniczej za oceanem. Otóż zalecano pracownicom, aby były właśnie jak Bacall, a nie jak Marilyn. Nie rozumiem oburzenia. Mają całkowitą rację :-)
Nie wiem dlaczego ale cały czas wraca się do tamtych starych gwiazd i one wciąż są takimi idolkami, do których dążą dzisiejsze gwiazdy i zwykłe kobiety też. To jakas taka magia tego starego kina chyba. Ja jednak zawsze wolałam Monroe. Tej drugiej aktorki nie widziałam w żadnym filmie. Pewnie dlatego.