Urlop już dawno za mną. Wróciłam do obowiązków, a o leniwych dniach na plaży przypominają mi pamiątki z wakacji. Od dawna już z każdej, nawet najmniejszej podróży zwożę do domu „łupy użytkowe”. Te sandały z Rzymu, ten pasek z Kazimierza, ta torebka z Paryża, ten szal z Kopenhagi, ta sukienka z… itd. Z tegorocznych wakacji w Chorwacji mam… włoski żel do kąpieli, bułgarskie perfumy do wnętrz oraz mydła i krem do twarzy. Te ostatnie made in Croatia.
W miejscowości, w której się zatrzymaliśmy, poza malutkimi mydełkami nie znalazłam żadnych kosmetyków, które można by wziąć do domu jako pamiątkę z Chorwacji. W lokalnej drogerii spostrzegłam produkt marki Felce Azzurra, o którym kiedyś pisała Konsumpcja. Nie znam tych produktów i nie mam z nimi żadnych wspomnień, ale siła rekomendacji zadziałała i zapragnęłam tego… żelu pod prysznic. Jest zupełnie zwyczajny, byle jaki nawet. Rzadki, słabo pachnie. Trudno. Się zużyje się.
Bułgarskie perfumy do wnętrz znalazłam w sklepie z podróbkami perfum. Wśród wielkich baniaków z żółtawymi cieczami, które miła pani przelewała do zakupionych na miejscu fiolek z atomizerem, dumnie prężyły się wysokie pudełka. Wszystkie były różane, więc wybrałam nutę orientalną, słodką, w sam raz do sypialni. Do mojej własnej osobnej sypialni. Zaraz! Ja nie mam osobnej sypialni! Właśnie. Mąż wyniósł to „capiące gówno” ujmując fiolkę w dwa palce i niosąc ją jak najdalej od siebie. Teraz stoi w łazience.
Nawilżający krem do twarzy i ciała wstydliwe ukrywał się na najniższej półce w drogerii, a sprzedawczynie dłuższą chwilę wpatrywały się w dziwadło, które chce kupić „face cream from Croatia”. Krema za lice i tjelo marki Kozmo kosztował grosze, a jest naprawdę dobry! Nawilża, szybko się wchłania, nie ma zapachu. Jest lekko natłuszczający, ale nie zostawia na skórze nieprzyjemnej warstwy. I ma pompkę. Nie zawiera parabenów, silikonów, sztucznych aromatów czy barwników. Dobra pamiątka.
Ciekawostka:
Siedem lat temu, gdy pierwszy raz byłam na chorwackiej ziemi i polowałam na moje pamiątki, pani w sklepie, w którym mierzyłam sukienkę (drogą, niewartą tej ceny), sądząc, że ma do czynienia z turystami z Niemiec, wmawiała mi łamaną angielszczyzną, że w jej sukience będę wyglądała jak „endżela”. „Endżela” Merkel. Umarłam ze śmiechu. Sukienkę wytargowałam taniej odwołując się do mojego pochodzenia z „biednej” Polski.
W tym roku, gdy wybierałam kostium kąpielowy (nie kupiłam, niestety), ekspedientki przekonywały, że będę się w nim prezentować jak „model! tap model!”. Umarłam ze śmiechu po raz kolejny.