Dlaczego zakupy w Internecie mnie wkurzają

Nie potrafię się przekonać do kupowania przez Internet. Zamówienie aparatu fotograficznego czy okapu nad kuchenkę jeszcze przełknę, ale jeśli kupuję kosmetyki, to najpierw muszę obejrzeć, zachwycić się, pomacać i triumfalnie przynieść zdobycz do domu.

Obserwuję swoje znajome, jak kupują biustonosze przez Internet i mówią, że miseczki świetnie leżą. Widzę, jak klikają w poszukiwaniu cieni do powiek „w kolorze kości słoniowej z perłową poświatą”, a za kilka dni mają nowy udany makijaż. Mój mężczyzna jest gotów kupować niemalże bułki na śniadanie przez Internet. No więc czemu mnie e-zakupy wkurzają? Bo ja nie mam szczęścia, ot co. Nie bez winy są też sami sprzedający. Bilans ostatnich zakupów w sieci: pokrowiec na telefon – nie w tym kolorze, bluzka – wysłali mi nie tą, którą kupiłam, ozdoby do domu – nie było tyle, ile zamówiłam. Jak pech, to pech. Oto moja subiektywna lista e-grzechów, przez które zakupy w sieci stają się drogie i czasochłonne:

Gdzie to jest?

Do sklepu internetowego trafiam dzięki intrygującej reklamie tajemniczej rzeczy, której nazwa nie ukazuje się moim oczom. Klikam i jestem…. na głównej stronie sklepu. Co dalej? Gdzie to jest? Co to jest? Wychodzę. Z cwaniakami nie gadam.

Szperam po aukcjach. Przebijam się przez kilkanaście podstron, otwierając intersujące mnie aukcje. Zawsze wybieram szerszy filtr, żeby przypadkiem niczego nie przeoczyć. Po 16 stronach daję sobie spokój. Próbuję dotrzeć do zdjęcia produktu niezmordowanie przesuwając scroll myszki. Droga przez różowe napisy o rozmiarze 72 z włączonym CapsLockiem, brokatowe wodotryski, setki linków „zobacz”, „kliknij”, „kup też” zdaje się nie mieć końca.

Mamy wszystko

W sklepie na półkach stoi produkt. W sklepie internetowym jest zdjęcie produktu, który najczęściej stoi w… magazynie hurtownika. Dokładnie tak. Zostanie zamówiony przez sklep i do niego dostarczony dopiero wtedy, gdy Ty go kupisz. To znacznie wydłuża czas oczekiwania na produkt i może się zdarzyć, że zapłaciliśmy za coś, czego sklep nigdy nie miał, a hurtownik już nie ma. Pozostaje czekać na przelew zwrotny. Kraków pyta: a 50 groszy za przelew kto zwróci?

Zdjęcie (prawie) całą prawdę ci powie

Co za kolory! Jakie soczyste! Idealne, tego szukałam. Klik, klik – zamówienie, wpłata. Czekam. Jest! Rozrywam kopertę. Biegnę do łazienki. Łapię czyściutką pacynkę i… Chyba się rozpłaczę… To za to zapłaciłam?! Za ten wodnisty, półprzezroczysty efekt?! Gdzie są te kolory, które widziałam na zdjęciu? Ach! Znowu kupowałam oczami wyobraźni. Gdzie ja miałam głowę? Przecież to Photoshop. I oszustwo. Dałam się złapać.

Oda do ołówka

„Otwierasz swoje myśli na świat doznań zmysłowych… Chcesz je chłonąć całym sobą, bo chcesz pamiętać… Pamiętać, by czuć, że żyjesz… Że przeżyłeś… Chcesz wspominać, bo wtedy masz pewność, że to co było, było naparwdę… Nie chcesz zapomnieć… Chcesz utrwalić… Na całe życie… Na wieczność… Kup nasz ołówek do zapisywania listy zakupów”.

Gdy czytam egzaltowane opisy rzeczy – to wciąż są rzeczy! tylko rzeczy! – zamykam stronę. Obcowanie z tekstem stworzonym przez niedoszłego prozaika lub poetkę pokroju Isabel zwiastuje kłopoty z przesyłką, pomyłkę przy nadawaniu paczki czy inne Weltschmerze.

Na marketingowe przechwałki mam alergię. Nie lubię też wciskania mi produktu na siłę: to ci się nie przyda, to musisz mieć!

Gdzie u licha jest cena?!

Ile to kosztuje? Czy za każdym razem, aby się dowiedzieć, muszę kliknąć w stronę produktu i przejść jeszcze dalej, do szczegółów?

A co z wysłką? Czy dopiero jak przebrnę przez formularz zamówienia, to się dowiem, ile zapłacę za dowóz? I dlaczego nie można zapłacić kartą?

Halo, tu klient! Halo, tu klient!

Proszę, jacy otwarci – podali telefon komórkowy. Mam pytanie o dostępność towaru w innym kolorze. Zadzwonię, będzie szybciej. „Tu poczta głosowa. Zostaw wiadomość”. Ok, inny klient. Druga próba. Trzecia. Czwarta. Wrr. Napiszę maila, ale mają mało czasu, żeby mi odpowiedzieć – wkurzyli mnie  tą dostępnością na niby.

Stać! FBI!

Znalazłam produkt z ceną, klikam „kupuję” i krew mnie zalewa. Czuję się, jakby ktoś posadził mnie za biurkiem i wycelował we mnie ostre światło lampy. Imiona! Wszystkie! Ojca i matki też! Numer buta! Imię kota!

Po co muszę zakładać konto? Wystarczy prosty formularz z adresem i kontaktem telefonicznym bądź e-mailowym. Oczywiście zwracam uwagę na adnotacje dotyczące przechowywania tych danych. Najlepiej gdy namiary na mnie nie są przekazywane żadnym „zaprzyjaźnionym i godnym zaufania firmom marketingowym”, bo ja im nie wierzę.

Co się dzieje z MOIMI pieniędzmi?

Gdy oczekuję na przesyłkę, wszędzie zostawiam przypominajki – w kalendarzu, w telefonie, na pulpicie. Chcę jak najszybciej wiedzieć, co się dzieje z moimi pieniądzmi i gdzie jest towar. Takich informacji w skrzynce odbiorczej nigdy nie traktuję jako spam.

Papier toaletowy i gumka recepturka

Pakowanie to sztuka. Nie, nie chodzi o pakowanie prezentów. Chodzi o takie zapakowanie produktu, żeby dotarł do mnie w całości. Doceniam próby wypełnienia wolnej przestrzeni w pudełku, tak aby produkt się nie obijał, ale doprawdy papier toaletowy ma zgoła inne zastosowanie. To już wolę zmiętolone strony „Pani Domu” z 1998 roku.

Zwrot!

Kupując w Internecie masz prawo do zwrotu nieużytkowanego produktu w ciągu 10 dni (nie dotyczy aukcji). Zwroty to nieprzyjemna procedura dla obu stron i najlepiej ją przeprowadzić bezboleśnie. W końcu zwroty dotyczą zaledwie promila sprzedaży. Trzeba bardzo ważyć słowa: bluzgi i obrażanie są niedopuszczalnie. Podobnie jak insynuowanie przez sprzedawcę złych intencji klienta. Na wszelki wypadek sklepy nie piszą, jak wygląda procedura zwrotu, kto ponosi koszty przesyłki i co robić, gdy sprzedawca nie przyjmuje zwrotu, bo uzna, że towar był używany.

Skoro tak mogą wyglądć e-zakupy,  to ja idę na miasto. Kurcze, wszystko pozamykane?! Dopiero 19! To kiedy ja mam kupować, skoro pracuję?! …. „Połącz z Internetem”. Klik, klik…

Komentarzy: 9

  1. Madeleine
    11 kwietnia 2009 / 18:22

    A ja mnóstwo rzeczy kupuję w Internecie… raz trafiłam na oszusta, ale Bogu dzięki zdołałam cofnąć wpłatę (kobieta dostała wyrok, oszukała ludzi na 40.000zł).

    Biustonosze? JAK NAJBARDZIEJ! Tylko przez Internet. Bo gdzie ja znajdę 70N poslkie (70J brytyjskie)? Albo w drogich stacjonarkach (180zł za stanik) albo w Necie (poniżej 100zł).
    Co wiecej, nie pasuje= chętnych nie brakuje.

    Ja nie zrezygnuje z takich zakupów, zbyt wiele okazji :)

  2. mariolek
    26 marca 2009 / 14:54

    oj to prawda!dlatego ja nie kupuje niczego w internecie!

  3. tall
    19 marca 2009 / 13:27

    albo jesteś wyjątkowym pechowcem albo po prostu jesteś za głupia na zakupy on line. ja kupuję w sklepach internetowych i na ebay’u od wielu lat i aż tylu negatywnych doświadczeń nie miałam. może rzeczywiście lepiej udaj się na miasto. choć skoro u Ciebie wszystkie sklepy pozamykane o 19 to pewnie na wsi jakiejś mieszkasz. bo w miastach galerie do 21 otwarte…

  4. szelma
    12 marca 2009 / 12:36

    Ależ kupowanie w sieci jak najbardziej dotyczy biustonoszy! Dobre sklepy stacjonarne z pełną rozmiarówką pojawiają się coraz częściej, ale sklepy internetowe to jednak nadal podstawa. Z racji mieszkania w Anglii kupiłam dwa staniki w stacjonarnym Bravissimo, ale większość i tak kupuję na necie – wygodniej, bo można w domu przymierzyć na spokojnie; większy wybór; lepsze ceny (zwłaszcza na stronach, gdzie mają końcówki kolekcji).

  5. Żukor_superstar
    10 marca 2009 / 22:02

    Zapomniałaś dodać o butach za ciasnych i drugich, też nie dobrych ale już nie pamiętam czemu.
    Ja tam zakupy w sieci uwielbiam i zawsze jestem zadowolona. Bo wychodzę z prostego założenia, że jeśli coś jest tak dramatycznie tanie, to może być trochę inne niż szukałam. Przykład? Kupiłam spódnicę, myślałam, że w kolorze kremowym bo tak wyglądała na zdjęciu.Przyszła błekitnawa. Kremowej szukałam dalej (i zanalazłam, tadam) a do błekitnawej kupiłam niebieską bluzkę. I mam nowy zestaw za 30 złotych!
    Oczywiście, kupowanie przez sieć nie dotyczy kosmetyków i biustonoszy. To jestem jak niewierny Tomasz.
    Ale w sprawie szmat – niech żyją lumpy, szmaty, polowanie i szafiarstwo w wielkim stylu!

  6. Rooo..
    10 marca 2009 / 12:15

    taaaa.. A JA płacę 2,50 za przelew ;pp

  7. moniczkath
    9 marca 2009 / 14:56

    hmm i być tu człowieku inteligentny…
    pozostaje stara, dobra, zaprzyjaźniona konsultanka oriflame/avon =>

  8. mauzonka
    8 marca 2009 / 14:10

    Hmm, zupełnie nie rozumiem Twojej irytacji. jasne, zdarzają się porażki w zakupach przez Internet, ale trzeba pamiętać, że zakupy online wymagają trochę innej metodologii niż na żywo. Nie kupujemy w necie na podstawie obrazków, tylko na podstawie recenzji konsumentów na forach, blogach czy w specjalnych serwisach. Tego mi najbardziej brakuje w zakupach stacjonarnych: widzę w Sephorze krem i chciałabym zobaczyć, co myślą o nim inni. No tak, tylko kogo na miejscu zapytać? A w necie – widzę kosemtyk, wchodzę na Wizaż i sprawdzam jego recenzje online. Od razu wiem, czy warto nań wydawać, czy nie.

    Myślę, że Twoja niechęć do zakupów online może się brać właśnie z tego, że chcesz w sieci kupować wg nawyków z oflajnu:)

    http://balkonetka.pl

  9. konsumpcja.bloblo.pl
    8 marca 2009 / 10:38

    Ha ha! Dawno się tak nie ubawiłam czytając artykuł w niedzielę rano, jeszcze przed poranną kawą. :)

    Coś w tym jest, co piszesz. Tyle że mnie – wcielonej Konsumpcji – jakoś to nie odstrasza. Kupuję dalej, bo nieraz dużo taniej, szybciej, no i łatwiej „chodzić po sklepach” nawet w piżamie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.