Po moich ostatnich próbach z naturalnym balsamem do ciała szybko wróciłam do zwyklaków z drogerii. Stojąc w sklepie przed ścianą produktów do nawilżania ciała w oko wpadło mi kremowe serum Bielendy. Płatki owsiane i olej lniany? A, co mi tam, próbuję.
Zapach – to pierwsze wrażenie po otwarciu serum. Pachnie pięknie, ale nie jest to zapach oleju lnianego. Raczej słodycz cukierkowa. Jak po otwarciu woreczka ze słodyczami.
Nazwanie tego produktu serum, a nie balsamem jest trafione, bo produkt ma inną konsystencję niż tradycyjny balsam. Serum jest tłuste i zostawia świetlistą powłokę na skórze. Jednocześnie bardzo szybko się wchłania i nie ma lepkiej warstewki. Skóra jest sucha i gładka. Produkt nie ma elastyczności balsamu – nie da się go przeciągać po skórze, szybko w nią wnika i najlepiej rozprowadzać serum małymi partiami. Bardzo szybko można wskakiwać w rajstopy i inne obcisłe ubrania.
I tu moja recenzja mogłaby się skończyć, ale nie daje mi spokoju to odżywienie obiecywane na opakowaniu. Nie, moim zdaniem ten balsam odżywczy nie jest.
To, co znajduje się na początku składu – poza wodą – to znane i przebadane emolienty, w tym olej mineralny. Cieszący się ostatnio złą sławą, ale stabilny i skuteczny w zatrzymywaniu wody w organizmie przez tworzenie warstwy okluzyjnej. Wszystkie te pierwsze składniki mają działanie powierzchniowe. Nie mogą więc odżywiać skóry, a jedynie ją natłuszczać i nawilżać dając przyjemne uczucie wypielęgnowanej skóry. Jednak odżywianie to już wg mnie słowa na wyrost.
Zużyłam całe opakowanie serum i chętnie jeszcze kiedyś wrócę do tego kosmetyku.
Cena: ok. 15 zł za 200 ml
Też go lubię!